wtorek, 28 sierpnia 2012

Wszyscy mają Shape'a - mam i JA :D

Mogłam się tego spodziewać :-) Shape opanował prawie wszystkie "aktywne" (czyli promujące zdrowy i aktywny lajfstajl) blogi. Nie mogę być gorsza i tu i teraz chwalę się swoim prywatnym i osobstym numerem 

TADAM :-)

Troszkę małe zdjęcie, ale moje własne i osobiście wykonane ;) Teraz tylko muszę znaleźć czas na wykonywanie tych wszystkich treningów :-)
Wkrótce przedstawię Wam mój super nowy plan (stworzony z pomocą jednej z moich czytelniczek - DZIĘKUJĘ CI BAAARDZO)
Pełna energii, zapału, chęci, zmobilizowana do granic możliwości startuję  :-)

Dziś miałam biegać, ale nieoczekiwanie i nagle wystąpił TENIS ;-) Myślę, że to też super aeroby :)

Trzymajcie kciuki :-)

Kicia


poniedziałek, 27 sierpnia 2012

Koniec regeneracji, czas wracać do ciężkiej pracy

Tydzień minął bardzo szybko. Jak mogliście zauważyć regeneracja była potrzebna nie tylko mojemu ciału, ale i umysłowi :D. Powinnam była napisać, że potrzebna mi przerwa i nie będzie mnie przez chwilę tu, ale samo jakoś tak wyszło.
Wasze blogi oczywiście odwiedzałam, mimo iż nie pozostawiałam komentarzy, natomiast na YT mam mega zaległości i chyba nadrobię je przy następnym prasowaniu ;-)... tak, tak :) podczas prasowania czasami oglądam filmiki na YT. Bo kto z Was jest w stanie stać nad deską i przez godzinę wpatrywać się tylko w żelazko? Urok filmików na YT jest taki, że nie na każdy trzeba patrzeć :-) Oczywiście stroje dnia omijam podczas prasowania, ale ulubieńców kosmetycznych jak najbardziej "zapuścić" mogę.
Przez ostatni tydzień skupiałam się na swojej osobie i nawet udało mi się odwiedzić "warsztaty makijażowe", a właściwie powinnam napisać "PSEUDO WARSZTATY"... Może na moim drugim blogu napiszę coś więcej o tych "pseudo warsztatach", ale teraz wiem jedno: wybierając się na jakieś "warsztaty" trzeba je dokładnie sprawdzić, żeby potem nie okazało się, że owe zajęcia nie wnoszą nic nowego do Waszego życia.

A teraz już sportowo i planowo:
Posikowo:
Nowa dieta od dziś (jadłospis będzie udoskonalany, bo trudno mi jeszcze odpowiednio dobrać proporcję, ale staram się i codziennie się uczę). Nowa nie oznacza jakaś "magiczna dieta cud". W moim przypadku oznacza inne proporcje b/t/w. Zobaczymy jak się na takim rozkładzie będzie żyło :-)
Treningowo:
Nowy plan obejmuje osiem tygodni. Tak, znowu OSIEM tygodni ciężkich treningów przede mną.
Pon/śr/pt: FBW czyli Full Body Workout. Nie podam jeszcze szczegółów. Dziś już wykonałam trening, ale nie wykluczam, że od środy będę robiła inny.
Wt/czw/sob: aeroby.
Niedziela będzie dniem wolnym lub dla relaksu "pyknę" jakiś trening, który mam na płytach ;-) Zobaczymy jak to będzie, bo "co za dużo to nie zdrowo".
Jutro z rana zrobię zdjęcia i pomiary. Zobaczymy, czy za osiem tygodni będzie jakiś (chociaż minimalny) progress.

Miłego poniedziałku

Kicia

poniedziałek, 20 sierpnia 2012

Przymusowa regeneracja

Dziś miał rozpocząć się ostatni tydzień mojego ośmiotygodniowego planu, po którym miał nastąpić tydzień regeneracji. Niestety na własne życzenie regeneracja przyszła do mnie już dziś ;)
Wczoraj trochę but "obtarł" moją stopę... Bąbel zasłania całego Achillesa, otarcie z boku boli i szczypie ;) i włożenie jakichkolwiek butów innych niż klapki nie wchodzi w grę. Nawet sandałki z paskiem z tyłu stopy są nieodpowiednie...
W związku z tym skracam mój 8-śmio tygodniowy plan do pełnych 7 tygodni. Teraz daję mięśniom odpocząć i nabrać sił na kolejne tygodnie pełne aktywności.
Jak się zapewne domyślacie bieganie też musi iść w odstawkę (nie jestem masochistką). Zaraz ktoś powie, że przecież można nakleić plaster i po sprawie... No niestety, tak pięknie nie jest, bo plaster przykleja się do rany i cholernie boli jak się go odrywa... w czasie chodzenia też jest nie fajnie ;)
Zamiast biegania będą spacery, bo w końcu jakaś aktywność być musi. Tempo dostosowane będzie do możliwości obuwniczych: nie mogę przecież pozwolić, by klapki spadały mi z nóg :D

Miłego dnia i całego tygodnia :)

Kicia

P.S. Oczywiście "dietę" będę trzymać, bo obtarta noga nie wpływa na przewód pokarmowy :D

piątek, 17 sierpnia 2012

Akcja ślub ;)

Jakiś czas temu pisałam, że wybieram się na ślub mojej koleżanki. Okres od kiedy dowiedziałam się o jej ślubie do czasu samej uroczystości (czyli do jutra) objęłam akcją o pięknej i wdzięcznej nazwie "Akcja Ślub".
Czas na małe podsumowanie:
Raczej nie schudłam od tamtego czasu (ok 4 tygodnie ;)), ale (moim zdaniem) urosła mi "łapa", co chyba nie powinno mnie cieszyć za bardzo... bo dziewczyna z "wielką łapą" (sami rozumiecie)... no ale nie ma tego złego. Jak w końcu uda mi się zredukować to ta wielka łapa stanie się jednym, pięknym mięśniem ;)
Ogólnie jestem zadowolona. Nie zaskoczę jej swoim wyglądem, ale nie zamierzam się poddać. 
Z podniesioną głową i wielkim uśmiechem na twarzy złożę Młodej Parze najpiękniejsze i najszczersze życzenia na świecie :) W końcu to ja od jutra będę właściwie jedyną "starą panną" w towarzystwie. Trzeba więc nową funkcję przyjąć godnie ;) Dobrze, że już mam kota ;) -  z kotem będzie łatwiej.

Będę dziś zastanawiała się co na siebie włożyć. Myślałam o mojej niezawodnej i pasującej "na każdą okazję" sukience, ale z drugiej strony to sam ślub, a ja zdecydowanie preferuję spodnie. Być może pojadę dziś do jakiegoś sklepu i jeśli uda mi się upolować w miarę sensowną bluzkę to chyba postawię na zestaw z białymi spodniami. Za spodniami przemawia również fakt, że na ten ślub muszę jechać do innego miasta, a zdecydowanie lepiej prowadzi mi się auto w spodniach (wiem, że to głupie, ale tak właśnie jest) :D
Jedno jest pewne: wystąpię w "szpilkach" (no dobra... buty z 8 cm obcasem przez wiele osób za szpilki uważane nie są, więc wystąpię w butach, które posiadają obcas ;)), ale w aucie zwykłe, płaskie i niezawodne baleriny czy coś w tym guście :D

Dziś zakończyłam siódmy tydzień mojego super "8-śmio tygodniowego planu". Zapewne domyślacie się, że widocznych rezultatów on nie przyniósł (oprócz mega łapy), ale siła i wydolność baaardzo poszły w górę. Utrata wagi jest dla mnie ważną sprawą i wiele osób na moim miejscu dawno by się poddało, ale ja widzę jakie korzyści dają mi regularne treningi i nie poddam się.
Teraz mam jeszcze większą motywację, bo z pomocą pewnej WSPANIAŁEJ KOBIETY myślę, że w końcu uda mi się osiągnąć zamierzone efekty. Dziękuję za porady i obiecuję wszem i wobec, że uczynię wszystko, by jak najdokładniej wypełniać Twoje zalecenia. Z ćwiczeniami na pewno dam radę, z dietą myślę, że też nie powinno być większych problemów, chociaż na początku może być trudno, ale ja już tyle przeszłam i tyle "przerobiłam" różnych wariantów żywieniowych, że myślę, że dam radę ;)
Przyszły tydzień będzie już ostatnim z moim "8-śmio tygodniowym planem", więc nowa rozpiska "ćwiczeniowa" pojawi się prawdopodobnie w przyszłą niedzielę na moim blogu.

A z super moich osiągnięć to:
BIEGAM PRZEZ 30 MINUT BEZ PRZERW NA MARSZ
WCZORAJ ZROBIŁAM SWOJĄ ŻYCIÓWKĘ: przez 30 minut pokonałam 3,7 km YUPIIII
Może to wydać się dla Was nic nie znaczącym dystansem, ale dla mnie to jest jak przebiegnięcie maratonu. Uczucia jakie mi wczoraj towarzyszyły po skończonym treningu to eksplozja radości, satysfakcja i wielka motywacja. Teraz wiem, że Igrzyska w Rio za 4 lata będą należeć do mnie ;)

Miłego i AKTYWNEGO weekendu
Kicia

czwartek, 16 sierpnia 2012

Kosmetyczne/apteczne? odkrycie roku ;-)

Kosmetyczne ze znakiem zapytania, bo nie wiem właściwie do jakiej grupy produktów zakwalifikować to cudo :D

Żeby nie trzymać Was dłużej w niepewności pragnę przedstawić "Żel na zmęczone nogi" :D


Producentem są "Krakowskie Zakłady Zielarskie HERBAPOL w Krakowie SA". Kosztował mnie całe 9,50 zł i opakowane zawiera 170 g produktu. Do zakupu zachęciło mnie opakowanie, a właściwie informacja o tym, że zawiera wyciąg z kasztanowca i arniki górskiej, a te (jak wiadomo :)) uszczelniają naczynka. Szczerz mówiąc zakupiłam ten produkt dla mojego Mężczyzny, bo on (podobnie jak ja) ma skłonność do pękania naczynek (a żadnych preparatów doustnych zażywać nie chce), więc pomyślałam: "czemu nie przetestować, w końcu nie kosztuje to 100 zł". I powiem Wam, że miło się zaskoczyłam tym  żelem.
Poniżej zobaczycie skład i sposób użycia:


A tutaj możecie zobaczyć, jak wygląda to cudo.


Teraz cytuję z opakowania zastosowanie(przed chwilą przeczytałam to pierwszy raz:D):
"Żel stosować do relaksującego masażu nóg i stóp.Redukuje uczucie ciężkich i zmęczonych nóg. Zaleca się stosowanie szczególnie po dużym wysiłku fizycznym, do nóg ze skłonnością do opuchnięcia i problemów związanych z żylakami.
Zawiera w swoim składzie wyciąg z kasztanowca i kwiatu arniki górskiej oraz mentol. Dzięki temu posiada właściwości chłodzące, przynosi ulgę zmęczonym i opuchniętym nogom, pozostawia na skórze przyjemne uczucie świeżości i lekkości.
Żel całkowicie wchłania się po kilku minutach i dzięki temu skóra jest miękka i elastyczna. Dlatego polecany jest również do pielęgnacji skóry nóg. Po zastosowaniu żel nie powoduje tłustości skóry, nie plami ubrań."

I teraz moje zdanie: (napiszę raz jeszcze: pierwszy raz o zastosowaniu przeczytałam teraz w czasie przepisywania tekstu. Nie sugerowałam się tym, co piszę producent)
  1. Zapach mentolu bardzo intensywny (jako osoba nie przepadająca za tym składnikiem musiałam uważać, by się za mocno nie "sztachnąć" w czasie aplikacji) 
  2.  Konsystencja takiego żelu, trochę jak Voltaren chociaż bardziej "wodnisty". Niewielka ilość wystarcza, by wysmarować nim nogi (w moim przypadku ograniczałam się raczej do samych łydek, później napiszę czemu).
  3. Dla mnie całkiem wydajny: mam go miesiąc i zużyłam 1/3 opakowania (od razu napiszę, że nie stosuję go codziennie, później napiszę dlaczego ;P)
  4. Po aplikacji lekko ochładza, tzn pozostawia delikatne uczucie chłodu.
  5. Baaardzo szybko się wchłania i nie klei się oraz nie pozostawia żadnej tłustej warstwy.
  6. I teraz najważniejsze: osobiście używałam tego produktu tylko po intensywnym treningu lub gdy czułam, że moje nogi są "zmęczone". Uśredniając w użyciu był co drugi dzień. I teraz najważniejsza zaleta: ZDECYDOWANIE REDUKUJE ZMĘCZENIE. Nie mylcie tylko usunięcia zmęczenia z "usunięciem zakwasów". Chodzi mi o to, że (podkreślam to ponownie: w moim przypadku) po intensywnym treningu na drugi dzień jeszcze odczuwałam, oprócz zakwasów, zmęczenie w nogach. Rano "ciężko było mi się rozchodzić" (mam nadzieję, że wiecie o czym piszę: jakby nogi były ze stali i ważyły pół tony), a po tym żelu zakwasy "bolały" nadal, ale nie czułam tej ciężkości nóg. W celach testowych robiłam kilka dni "z" oraz kilka "bez żelu". Za każdym razem efekt był taki sam. Zdecydowanie moje nogi czują się lepiej, gdy przed snem je potraktuję tym produktem. Smarowałam tylko same łydki, bo to uczucie "ciężkich" nóg kończyło się zawsze w kolanach, więc nie widziałam sensu w smarowaniu ud. Jeszcze tylko dodam, że bez względu na to, czy trenowałam rano czy też wieczorem żelu używałam przed pójściem spać.
Na koniec napiszę, że jestem szczerze zadowolona z tego produktu i myślę, że będzie on na stałe w mojej kosmetyczce/apteczce? po prostu będzie on pod ręką :D

Używałyście tego typu żeli/kremów? Macie podobne czy odmienne zdanie?

Kicia

P.S. Kupiłam ten produkt w najzwyklejszym w świecie sklepie zielarskim (gdybyś ktoś chciał wiedzieć ;))

EDIT: Co do wydajności nie wiem, na ile wystarczy to opakowanie jeśli będzie się żelu używało kilka razy dziennie i na całe nogi. Przypuszczam, że nie na długo...

środa, 15 sierpnia 2012

Sport powszechny

UWAGA!!! Post tylko dla wytrwałych ;) bo trochę się rozpisałam ;)

Takie stwierdzenie padło nie raz z ust minister Muchy (jeśli ktoś nie wie: to minister sportu ;)) podczas konferencji dotyczącej podsumowania Igrzysk w Londynie 2012.
Pani minister mówiła dość sensownie na temat co zrobić, by było więcej medali na kolejnych Igrzyskach. Jednym z omawianych przez nią punktów były spotkania z samorządowcami, w celu omawiania zagadnienia jak "upowszechnić sport". Mówiła m.in. o tym, że wiele obiektów sportowych jest nie używanych i że sale gimnastyczne wieczorami stoją puste i że to trzeba zmienić. Ma również zamiar rozmawiać z nauczycielami wychowania fizycznego... Myślicie, że rozmowy wystarczą, by sport stał się "powszechny"?

Pragnę przedstawić Wam mój punk widzenia dotyczący sportu i powszechności "tego zjawiska" w naszym społeczeństwie.
Jak wiadomo: punkt widzenia zależy od puntu siedzenia, a w tym konkretnym przypadku, zależy od miejsca zamieszkania i otoczenia, w którym się wychowujemy, a później mieszkamy.
Wychowałam się w małej miejscowości. Mimo, iż okolica sprzyjała aktywności "plenerowej" czyli rower, bieganie, rolki, w sezonie "pluskanie się" (bo na wyczynowe pływanie warunków nie było) to nie widywałam tam nikogo fizycznie aktywnego nie licząc jednego "biegacza", który prawie codziennie pokonywał spore odległości (podobno ok 40 km) i nawet brał udział w jakiś zawodach, oczywiście bez większych sukcesów.

Moim rodzice do "aktywnych" się nie zaliczali.W sezonie wycieczki rowerowe były może cztery (cztery wycieczki zakończone pizzą, frytkami i colą), a ze sportów to raczej uprawiali "plażing", "leżing", "grilling" itd. Mój wzorzec sportowy był dość "słaby" (przyjmijmy, że to określenie odpowiednio oddaje całą sytuację).
W okresie do lat 15 trochę się ruszałam. Wakacje to godziny spędzone z chłopakami na boisku piłkarskim, spotkania rowerowe oraz rolki (tak, tak... rolkowy szał nie ominął małych miejscowości). Niestety z czasem sport ograniczał się do wsiadania na rower w celu dojechania na plażę lub "na ognisko". I tak właśnie z czasem sport, a właściwie tylko jazda rowerem stała się jedynie "środkiem transportu" (chyba wiecie o co mi chodzi?).

Moje próby uprawiania sportu (takie jak bieganie) skutecznie były "wyśmiewane". No może nie wprost, ale kiedy mając 16 lat przebiegałam uliczkami mojego miasta skupiłam wzrok wszystkich przechodniów na sobie, a za plecami słyszałam szepty. Takie zachowanie otoczenia skutecznie odwiodło mnie od prób uprawiania jakiegokolwiek sportu.

Jak więc możemy mówić o sporcie powszechnym kiedy nasze otoczenie nie jest nastawione na spędzanie czasu aktywnie? Myślicie, że w małych miejscowościach (myślę, że nie jest to problem tylko małych miejscowości, bo w dużych miastach są dzielnice, gdzie również ciężko dostrzec sportowego ducha) coś się zmieni, kiedy dyrektorzy szkół pozwolą na korzystanie z sal gimnastycznych wieczorami?
Nie jestem w stanie jednoznacznie odpowiedzieć, ale z własnego doświadczenia wiem, że to może nie wystarczyć.

Żeby społeczeństwo stało się bardziej aktywne, trzeba nie tylko stawiać na "kadrę juniorską", ale również mobilizować "seniorów" (mówiąc senior nie mam na myśli babci/dziadka lat 80, ale nas: ludzi w wieku do 50 lat, którzy mogą, a nawet powinni dawać przykład młodszym). Bo skąd młodzież ma czerpać wzorce jak nie od nas właśnie?

Bo skąd się biorą "sportowcy"? Raczej ze sportowych rodzin, podobnie jak więcej lekarzy pochodzi z rodzin "lekarskich". Czyli mamy wzorzec, naśladujemy, a potem odkrywamy, że coś co robią nasi rodzice w sumie jest fajne i sami zaczynamy to robić.
Musimy pamiętać, że pierwszym wzorcem do naśladowania dla dzieci są rodzice właśnie, więc jeśli mamy, lub planujemy posiadanie dziecka, to zróbmy wszystko, by zaszczepić w nim "bakcyla" sportowego. Bo ważne jest, by pokazać dziecku, że sport może być przyjemny, zabawny, relaksujący. Bo sport amatorski to przecież sama przyjemność. Ze sportem wyczynowym już tak pięknie i kolorowo nie jest, bo bywa on bolesny i częściej można "złapać" kontuzję, ale o tym, czy dziecko chce wyczynowo uprawiać sport powinno zadecydować ono samo. Jednak pierwszym krokiem jest pokazanie mnogości dyscyplin sportowych oraz tego, że wcale nie są potrzebne drogie buty, super obiekty, by móc się ruszać :) 

Chciałabym poruszyć tu jeszcze jeden wątek: tzw W-F w szkole. Kto z Was wspomina te zajęcia jako ciekawe? Kto może powiedzieć, że został zapoznany z różnymi dyscyplinami sportu i że mógł ich spróbować? Kto z Was powie, że chętnie na W-F chodził?
Przypuszczam, że znajdzie się kilka takich osób. Jednak spory odsetek będzie opisywał lekcje W-F jako największą masakrę z jaką miał do czynienia podczas chodzenia do szkoły.
Opowiem Wam, jak było u mnie.
Podstawówka:
  • klasy 1-3: zbijak, dwa ognie, więcej zabaw typu "mam chusteczkę..", czy "stary niedźwiedź...", berek, chodzenie po ławce (takie imitujące równoważnię). Ten okres wspominam dobrze, bo nie wyobrażam sobie, że mnie (małego pulpecika) stawiają na równoważni licząc na to, że nie spadnę. Ogólnie te początkowe klasy wspominam dobrze: zapoznanie ze sprzętem, aktywność poprzez zabawę: takie podejście do maluchów jest ok, chociaż można było wprowadzić więcej dyscyplin.
  • Klasy 4-8: (tak, tak, jestem niezreformowanym rocznikiem): więcej "olewania", dużo "niedyspozycji", brak zaangażowania nauczyciela. W sezonie: bieganie długodystansowe (a właściwie udawanie, że się biega), niby jakiś sprint (oczywiście oceny zgodne z rozpiskami czasowymi), pchnięcie kulą. A tak raczej siatkówka, albo róbcie co chcecie, więc można było odrabiać lekcje itd :D
  • Liceum: kolejne 4 lata zmarnowane. Większość lekcji to siatkówka z tenisem stołowym na zmianę. W sezonie znowu bieganie, skok w dal i pchnięcie kulą. Przez 4 lata przypominam sobie tylko 4 lekcje, na których była koszykówka, i skoki przez kozła i skrzynię... SKS (tak to się nazywało u mnie: polekcyjne zajęcia sportowe): siatkówka.
  • Studia: 3 semestry. Tu jest trochę lepiej, bo sami wybieramy sobie zajęcia. Dwa semestry były cudowne: fitness. Nauka kroków, układów, nazewnictwa, fajna muzyka, super prowadząca. Dużo ruchu i widać było, że tej kobiecie zależy, byśmy coś z tych zajęć wyniosły. Kolejne semestr to tenis stołowy. Niestety fitnessu już nie było, a tenis stołowy jak tenis stołowy. Ja za bardzo grać nie potrafiłam, więc tylko starałam się trafić w piłeczkę :D Fajni ludzie, ale to już nie było to co fitness.
I tu koniec. Jak możecie zauważyć, przez tyle lat nauki tylko przez 2 semestry miałam do czynienia z osobą, której zależy na prowadzeniu zajęć (fitness na studiach. No dobra, prowadzący od tenisa stołowego też się przykładał, ale więcej uwagi poświęcał super graczom ;)). Gdybym na swojej drodze wcześniej spotkała takiego "WueFistę" jak ta kobitka od fitnessu to kto wie, czy dziś nie byłabym posiadaczką medalu z Igrzysk? Przecież nauczyciele powinni zachęcać do zgłębiania wiedzy dotyczącej danego przedmiotu, powinni zachęcać do rozwoju osobistego. Powinni sprawiać, że młodzież sama chce dążyć do osiągnięcia czegoś więcej niż tylko zaliczenia przedmiotu i zdania do następnej klasy.

I teraz jeszcze raz zadam pytanie: jak tu mówić o sporcie powszechnym, kiedy na każdym kroku jesteśmy bardziej zniechęcani niż zachęcani do aktywności?
 
A jakie jest Wasze zdanie? Zgadzacie się ze mną, czy może uważacie, że się mylę?
 
Kicia 

poniedziałek, 13 sierpnia 2012

Pierwszy kryzys

Właśnie zaczynam 7 (tak już siódmy) tydzień mojego planu: 3 razy w tygodniu siłowy + rower, 3 razy w tygodniu bieganie po 30 minut... i efekt jest taki, że obwody nie spadły, a waga wzrosła, innymi słowy zamiast schudnąć udało mi się przytyć...
Jestem podłamana, mój zapał osłabł.

niedziela, 12 sierpnia 2012

Niedzielnie :-)

W weekend miałam regenerację i nic nie robiłam :-). Teraz, pełna energii mogę wkroczyć w nowy tydzień.
Jestem z siebie dumna, bo, ponieważ, dlatego że przez cały weekend nie skusiłam się na żadną niezdrową przekąskę a miałam ku temu sposobność: spotkanie ze znajomymi, a na min moje ulubione Twistosy... To była tylko jedna z przekąsek, ale jak mówię (piszę) nie zjadłam nawet jednego, malutkiego, ukruszonego kawałeczka, mimo, że naprawdę je baaardzo lubię...
I jeszcze chciałam wszystkim powiedzieć, że wbrew temu co się może wydawać, nie było to dla mnie jakieś wielkie wyrzeczenie. Na początku kolacji poprosiłam o pół kieliszka wina i powiedziałam, że jako "sportowiec" nie mogę pić i jeść niezdrowych rzeczy, oczywiście alkohol do niezdrowych należy. Moim znajomi zrozumieli to i nawet nie nalegali, bym coś jeszcze zjadła lub więcej wypiła :-) To bardzo ułatwiło przerwanie wieczoru, a wracając późną nocą do domu czułam taką satysfakcję i dumę i szczęście, że jednak nie poddałam się chwili. Jest super :-)
Dziś nie wykonałam zaplanowanego joggingu. Mimo, że nie miałam kaca, to jednak zarwanie nocy trochę wybiło mój organizm z rytmu i dziś naprawdę potrzebował odpoczynku.

P.S. Na kolacji była zaserwowana tarta z łososiem, wykonana wg przepisu Pascala (chyba znacie te reklamy Lidlowe z Pascalem i Okrasą. Można wziąć przepis w sklepie). Zjadłam kawałek i było to naprawdę smaczne, także wszystkim serdecznie polecam.

Teraz uciekam oglądać zamknięcie Igrzysk.
Miłego wieczoru i do jutra
Kicia

piątek, 10 sierpnia 2012

Schizowy kawałek...

Sami posłuchajcie...

http://www.youtube.com/watch?v=8Uee_mcxvrw

A najlepsze jest to, że raz usłyszałam, pomyślałam "co za schizowy kawałek i jaki hardcorowy teledysk" :D.Za chwilę poszłam do kuchni robić herbatkę i co: "i fink U freeky and i like U ..." lalalala lalala ;)

Chyba będzie to nowy kawałek do playlisty na jogging ^^

Miłego wieczoru ;)


YUPI!!! Mały srebro!!! Dziękujemy Anita :)

Killer nie dla ludzi ze sporą nadwagą

Wczoraj w końcu udało mi się załączyć słynnego killera Ewy Chodakowskiej. 
 
 
 
Wykonywałam wszystkie ćwiczenia, chociaż nie wszystkie powtórzenia (zmiana pozycji ciała wybijała mnie z rytmu :D i przeważnie pierwsze powtórzenie nie dochodziło do skutku ;-) - w końcu to mój pierwszy raz z tym treningiem).
I co mogę po tym jednym razie powiedzieć?
Kompletnie nie nadaje się dla ludzi ze sporą nadwagą (ja do takich się zaliczam). W połowie treningu w czasie kardio ból piszczeli był nie do zniesienia. Za dużo podskoków jak na moją masę. Na opakowaniu płyty jest informacja, że jest to trening dla średnio zaawansowanych. W moim odczuciu zaliczam się do tej grupy właśnie. Ćwiczę od 3 lat, co prawda pojawiają się niewielkie przerwy, ale treningi dla początkujących są zwykle "za lekkie", "zbyt łatwe" dla mnie. Wieczorem wyszłam na jogging ^^ (ZNOWU UDAŁO MI SIĘ BIEC PRZEZ 30 MIN BEZ PRZERWY - YUPI) i niestety piszczele bolały baaardzo... 
Być może to ogólne przetrenowanie/zmęczenie, ale nigdy wcześniej tak bardzo piszczele mnie nie bolały. NIGDY!!! a już nie raz przechodziłam przez to zjawisko, przeważnie w sytuacji, kiedy zwiększałam czas biegu i skracałam marszu.
Dziś tylko siłowy zrobię, no może wyskoczę na rower ("sierpniowa setka" czeka), jutro regeneracja (no może uda mi się wyskoczyć na tenisa), a w niedzielę postaram się rano "pyknąć" killera, a wieczorem wyjść na jogging i zobaczę, czy piszczele nadal będą bolały.
Jeśli tak wówczas killer pójdzie w odstawkę do czasu, aż spadnie mi kilka kilogramów.
Ogólnie program wydaje się fajnie stworzony, dużo ćwiczeń angażujących całe ciało, więc jest godny polecenia. Ale po jednym razie wydaje mi się, że bardziej skierowany jest dla osób, które są na końcu drogi do osiągnięcia super sylwetki.

Kicia

P.S. Czy Was też po killerze piszczele bolały? I oczywiście, czy macie nadwagę?

środa, 8 sierpnia 2012

Jeszcze słów kilka o "diecie"

Przeglądając stare gazety codzienne natknęłam się na artykuł z serii "jak jeść, by na wakacjach nie zaprzepaścić swoich dotychczasowych starań o zgrabną sylwetkę".
Oczywiście z zainteresowaniem zabrałam się za analizę tegoż oto tekstu. Przeczytałam cały artykuł, obejrzałam załączony obrazek i powiem szczerze, że doznałam niewielkiego szoku. 
O ile w miarę (PODKREŚLAM: W MIARĘ) sensownie sklecono sam tekst, o tyle obrazek mnie zabił. Sami zobaczcie:


Teraz streszczę artykuł: jedz 5 posiłków, ograniczaj alkohol (na wakacjach ;-)), ruszaj się, pilnuj kalorii. I właśnie tego ostatniego doczepić się muszę... Widzicie tą tabelkę? Co jest na pierwszym miejscu? Oczywiście nadmorska przekąska numer jeden czyli FRYTY... W samym artykule też napisano, że jeśli ma się ochotę na porządny posiłek, to można wpleść do niego fryty...
I gdzie tu sens? Po co pisać takie artykuły, skoro nie zwraca się uwagi na rozkład b/t/w oraz składników odżywczych w posiłkach i pisze się, żeby sobie frytule do obiadku dokładać...
Gdybym była całkowitym laikiem i wierzyła we wszystko co w gazetach piszą to pewnie bym sobie pomyślała tak: "Kocham frytki, a one mogą pomóc mi schudnąć. Będę na wakacjach jadła 4 porcje frytek dziennie i schudnę na 100%, bo kalorii to nie będzie aż tak wiele". Ale z jakimi konsekwencjami? O tym już nic nie napisano.
Wielu ludzi może sobie też pomyśleć tak: w sumie fryteczki i łosoś tyle samo kalorii, ale frytki kupię za 5 zeta, a łososia za "piataka" w życiu nie dostanę. Super więc ekonomicznie będzie, a te frytki nie są aż tak kaloryczne jak się o tym mówi...
I teraz moje spojrzenie na to całe odżywianie: kalorie nie są najważniejsze. Oczywiście ważne jest, by pewien "pułap kaloryczny" trzymać, ale kochani moi Czytelnicy, zwracajmy uwagę na wartości odżywcze jakie dane posiłki w sobie niosą. Hamburgery, frytki, czipsy, zapiekanki czy hot dogi... kto z nas nie lubi takich przekąsek?  Ale w walce o ładniejszą sylwetkę oraz zdrowe życie do "setki"  ważne są nie tylko kalorie, ale również "wartościowość" posiłków.
Denerwuje mnie, gdy widzę takie teksty. Nie powinno być tak, że tego typu rady pojawiają się w ogólnodostępnej, codziennej prasie. Przecież dostęp do niej mają nie tylko osoby dorosłe, ale również małoletnie, które zamiast doczytać coś, zgłębić wiedzę na zadany temat wierzą ślepo w to, co im pasuje. Pasuje im dieta Kopenhaska - stosują, pasuje "Dukan" od razu się zabierają, bo "na tych dietach szybko schudniesz 20 kg". Podpasuje artykuł, w którym piszą, że porcja frytek to tyle samo kcal co łosoś to olejmy ryby i jedzmy fryty...
Moim zdaniem w czasach "maka" i "kfc" powinno propagować się zdrowe przekąski, prezentować wartościowe i smaczne przekąski, a odchodzić od dań fast (FAT) food. Bo do czego dąży nasze społeczeństwo? Do masowej, grupowej otyłości. Sama mam z tym problem (z nadwagą) i może właśnie dlatego tak bardzo przyciągają mój wzrok "puszyste" dzieci, których na polskich ulicach jest coraz więcej...
A co jest w tym wszystkim najsmutniejsze? Te otyłe dzieci będą kiedyś otyłymi dorosłymi, którzy będą mieć mega problemy ze zdrowiem. I smutne jest jeszcze to, że taka babcia/dziadek/rodzice kupują swoim już dość okrągłym pociechom bez opamiętania przekąski, słodkie napoje itd...
Róbmy więc wszystko co w naszej mocy, by propagować zdrowy lajfstajl i pokazywać ludziom, że życie bez fast (FAT) food'ów może być super ;-)

Kicia

wtorek, 7 sierpnia 2012

Mój mały WIELKI sukces :-)

Dziś szybko, krótko i na temat:
UDAŁO MI SIĘ =) w końcu udało przebiec mi się 30 minut bez przerwy ;-)
Jestem taka szczęśliwa: uśmiech od ucha do ucha chyba nie zejdzie mi przez 2 kolejne dni.


I jeszcze jedno: jak mi się udało to może udać się każdemu. Teraz będę pracowała nad formą i wytrzymałością =)

Kicia

P.S. A jak Wam "idzie" bieganie? Biegacie czy wolicie inne sporty?

poniedziałek, 6 sierpnia 2012

28 dni bez słodyczy!!!

Zapraszam Wszystkich do wyzwania rzuconego przez Paulinę


Te 28 dni bez słodyczy na pewno mi pomogą w walce z dodatkowymi kilogramami =)
A jeśli uda mi się wytrwać w nagrodę zaopatrzę się w jakiś mały kosmetyk (już nawet wiem w jaki ;-))

A więc co? Zbieramy się i do dzieła!!!
Ja już zaczęłam, a Ty?

Miłego dnia!!!
Kicia

P.S. Od rana czekam na deszcz i ochłodzenie, a jest 34 stopnie i prawie bezchmurne niebo... W taką pogodę nie ma szans na jazdę rowerem... Ciekawe jak uda mi się wykonać siłowy? Bo pocę się od samego siedzenia...

niedziela, 5 sierpnia 2012

Dieta... co z tą dietą i o co w ogóle chodzi? =)

Niech tytuł Was nie zmyli: o diecie. czyli sposobie odżywiania się będę tu pisała, ale nie o jakimś konkretnym jadłospisie, a chcę napisać o moich punkcie widzenia dotyczącym tzw. diety właśnie ;-)
Jak nazwa mojego bloga wskazuje pragnę, by moje życie stało się szczuplejsze, a dokładnie chodzi o szczuplejsze ciało. Ale jak wiadomo: zdrowe ciało to lepsze życie. Nie jestem zwolenniczką bardzo szczupłych (chudych) osób. Dla mnie waga mieszcząca się w "normalnym, zdrowym" BMI będzie wielkim osiągnięciem.
Od jakiegoś czasu borykam się ze sporą nadwagą i bardzo chciałabym znowu mieścić się w ubrania roz 40. Nie chcę stać się zasuszoną osobą, która swoją "sylwetkę" osiągnęła "nie jedzeniem" oraz innymi idiotycznymi metodami.
Chcę żyć zdrowo, promować taki styl życia i zarażać tym innych.
I teraz pojawia się pytanie, które zadaje mi sporo ludzi: "jaką dietę stosujesz?"
Mówiąc "dieta" mają oni na myśli np. dietę Dukana, Kopenhaską czy inną, której podstawowym efektem ma być utrata kilogramów. Nie zwracają oni uwagi na aspekty zdrowotne, bo przecież najważniejsze, żeby waga szła w dół (dla mnie waga najważniejsza nie jest - ja chcę się po prostu znowu mieścić w swoje stare ciuchy - więc obwody się liczą ;-))... I to bardzo mnie denerwuje...
DIETA to sposób odżywiania się, a nie (jak sporo ludzi uważa) określenie spospobu odżywiania mające na celu utratę kilogramów. Każdy z nas od urodzenia jakąś dietę stosował i stosuje nadal: najpierw to dieta mlecza, potem to posiłki, które przygotowywała nam mama, a teraz dieta to ogólnie sposób naszego odżywiania.
Jeśli chodzi o moje odżywianie to nadal szukam "złotego środka". W swoim życiu przeszłam z odżywianiem naprawdę sporo. Chociaż nigdy nie stosowałam takich "gotowców" odchudzających (raz chciałam zabrać się za Kopenhaską... wytrzymałam do obiadu oczywiście dnia pierwszego i zrezygnowałam. Wtedy też doszłam do wniosku, że takie "diety" to jakaś totalna masakra ;-)) miałam w swoim życiu różne "niewypały" dietetyczne. I co mogę tu powiedzieć? Po pierwsze pamiętajcie o tym, że każdy z nas, mimo że skałdamay się z takich samych cząstek elementarnych, jest inny. Każdy powinien szukać w swoim życiu "złotego środka" i nie ważne czy chodzi tu o makijaż, ubieranie, odzywianie: Szukajcie tego, co sprawia Wam radość. A teraz pytanie, które od razu przyjdzie Wam do głowy: "Mnie radość sprawiają czipsy, więc jak mam pogodzić radość z ich jedenia z odpowiednią dietą?"
A odpowiedź jest dość prosta: nie można odmawiać sobie wszystkiego. Jeśli powiemy NIE! na wszystko co lubimy (kawa z cukrem i mlekiem rano, czipsy, lody, ciasteczka itd) nie uda nam się wytrwać długo w zdrowym odżywianiu. Najważniejszy jest UMIAR i to jedna z tych rzeczy, na które zwracać musimy szczególna uwagę. Jeśli np w ramach przekąski raz w tygodniu zjemy loda (ok 250 kcal) to czy przytyjemy i nasze dotychczasowe starania pójdą w niepamięć? Oczywiście, że nie. Najwazniejsze, by lód był przekąską i by jego ilość nie była ogromna. Lubisz czipsy? Raz w tygodniu pozwól sobie na małą (ale koniecznie MAŁĄ, bo kupując dużą nie będziesz potrafił przestać jeść) paczkę również w ramach przekąski.
W ten sposób "połechtasz swoje migdałki", nie będziesz myślał, drogi Czytelniku, o tym, czego Ci nie wolno, tylko o tym, że kolejny tydzień udało Ci się zdrowo jeść.
Ale zaraz, zaraz... teraz pojawiają się kolejni znajomi i ich super teorie dotyczące odżywiania i aktywności fizycznej.
"Płytam, jeżdżę na rowerze, żywię się w fast (fat) foodach i nie tyję, więc po co mam zmieniać swoje nawyki? Jem co lubię i jestem super zadowolony" I co na to odpowiedzieć można? A można odpowiedzieć tak: a czy po tych frytach smażonych w trzymiesięcznym oleju i po hamburgerach niewiadomego pochodzenia czujesz się dobrze? (zapewne usłyszmy TAK), ale czy to prawda? Nie... Przy aktywnym trybie życia trzeba się rozsądnie odżywiać. Posiłki powinny być lekkostrawne, porcje nie za duże, ale dające pewne uczucie sytości. Powinniśmy urozmaicać swoje posiłki (bo dziesiąty raz z rzędu pierś z kurczaka na obiad każdego może zabić), ale starać się, by znajdowały się w nich witaminy, minerały, błonnik itd. Zbilansowana, lekkostrawna dieta sprawi, że treningi będą bardziej efektywne i ogólnie będziemy się czuć lepiej (mimo, że może wydawać się to dziwne dla niektórych ;-))
A teraz może powiem skąd nagle u mnie taka chęć podzielenia się z Wami takimi oto spostrzeżeniami?
Ano na otwarciu Igrzysk Olimpijskich zagościła w moim domu pizza. Zwykle staram się, by posiłki w moim domu były "w miarę" zdrowe, ale czasami jakiś fast (FAT) food pojawić się musi. No i co mogę powiedzieć o pizzy? Była pyszna... i co jeszcze? jej wpływ na moje ciało odczuwałam jeszcze przez kolejne 2 dni. Przez cały wieczór zjadłam 4 kawałki (tak wiem.. to był trylion kalorii)... Rano: burk, burk - tak mój brzuś się odzywał. Cały dzień czułam się ciężka i bez energii. Oczywiście treningu żadnego nie wykonałam, bo po pierwsze miałam rest day, a po drugie i tak nie dałabym rady. A najciekawsze jest to, że biegnąc 2 dni po zjedzeniu pizzy nadal czułam się źle i ociężale...
Nie wierzycie?
Zróbcie test: zwykła (nie mała i nie gigantyczna paczka czipsów) niech zagości w waszych łapkach na wieczornym filmie. Nie dzieląc się z nikim pochłońcie egoistycznie wszystko, co się w niej znajduje. A na drugi dzień spróbujcie wykonać trening (wasz ulubiony). Czujecie różnicę z oraz bez czipsów? :)
Czy teraz już wierzycie, że przy aktywnym trybie życia zdrowa dieta jest obowiązkiem?




Miłej niedzieli ;-)
Kicia

piątek, 3 sierpnia 2012

Rozdanie u eM

Wiem, że z założenia jest to blog o odchudzaniu, zdrowym trybie życia itd, ale to mój blog i ja tu (u)rządzę ;)
Zapraszam więc wszystkie moje czytelniczki (czytelników oczywiście też, jeśli w damskich zapaszkach gustują ;-) lub chcą mieć prezent dla swojej lubej) na rozdanie u eM, bo do zgarnięcia jest zapach Clinique oraz antyperspirant Secret ;-)
Kliknij tu i przenieś się do eM


A teraz nie ociągać się, tylko zgłaszać swoje kandydatury ;-)

Powodzenia
Kicia

czwartek, 2 sierpnia 2012

Sierpniowa setka: dzień pierwszy

Ho ho ho... Ho ho... 
Jak zapewne już przeczytaliście, moi drodzy Czytelnicy, podjęłam wyzwanie "Sierpniowa setka". Dla niewtajemniczonych wyzwanie to oznacza, że w miesiącu sierpniu masz pokonać 100 km biegając, pływając, chodząc, jeżdżąc na rowerze czy jak tam masz ochotę (oczywiście 100 km w aucie się nie liczy :D to ma być aktywne 100 km)
Ja postanowiłam zmobilizować się do regularnej jazdy rowerkiem w terenie, więc moje 100 km przepedałuję.
Dziś na rowerze pojechałam po zakupy na rynek i zahaczyłam o Biedronkę: efekt to 10,78 km :D JUPI (przede mną 89,22 km) Mam nadzieję, że jutro uda mi się pokonać kolejne 10 km i mam już nawet trasę obmyśloną.
A o 21:48 wróciłam do domu z joggingu :D

Nie wierzycie? To zobaczcie:





Mam nadzieję, że jutro będę w stanie chodzić :-D

A jak tam Wasze aktywne życie?

Kicia

P.S. Teraz spożywam gruszkę z melisą oczywiście bez cukru i oglądam finał tenisa stołowego... oj dziś będzie mi się dobrze spało :-)

środa, 1 sierpnia 2012

Sierpniowa setka =)

I ja nie mogę być gorsza, więc obiecuję wszem i wobec, że do wyzwania Kamy się dopisuję :-)
Dziś już raczej żadnego kilometra nie pokonam (21:33 czas, by grzecznie siedzieć w domu i oglądać Igrzyska), ale od jutra wyciągam rower, oczyszczam z pajęczyn i ruszam. Mam nadzieję, że te 100 km uda mi się pokonać :-)
Oczywiście nie zrezygnuję z moich marszobiegów (a już wkrótce może biegu ciągłego - YUPI), ale nie będę mojego "dreptania" wliczała w "setkę". Moje postanowienie to 100 km na rowerze. Trzymajcie kciuki i może jeszcze dołączycie? :)






Miłego wieczoru i do jura =)
Kicia